Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa.

 

Wbrew pozorom w mojej notce nie mam zamiaru epatować śmiercią, straszyć kosą ani pobrzękiwać łańcuchami. Chcę pisać o życiu. Ale po kolei.

 

W ostatnim czasie dość często podejmuję temat wielkiej wojny, jaka prawdopodobnie wybuchnie już w niedługim czasie. Jednak pisząc o niej zwykle widziałem siebie wśród ocalałych. Ostatniej niedzieli przyszła do mnie myśl, że równie prawdopodobna, co wojna, jest jednak też moja śmierć. Pierwszą reakcją podświadomości był protest, zaprzeczenie, jednak po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że zaprzeczanie nie ma realnych podstaw swojej racji, zwłaszcza że jak nie wojna, to choroba, starość – śmierć jest o wiele pewniejsza od podatków. Czyli z tego rozważania wynika że jednak umrę! Chyba po raz pierwszy w życiu dotarła do mnie ta prawda. Zaakceptowałem ją, a wraz z akceptacją śmierci, przyszło do mnie życie. K woli ścisłości dodam, że to życie nie porwało mnie od razu w wir swojego świata i nie stałem się jego królem, ale uchyliło trochę drzwi do siebie – akurat tyle abym mógł poczuć jego powiew na sobie.

 

Nasza cywilizacja (powinienem napisać „cywilizacja”), opiera swoje prawa rządzące życiem człowieka na lęku. Zaś największym z nich jest lęk przed śmiercią. W sumie człowiek wcale nie żyje – nie smakuje życia, bo nie ma na to czasu podczas panicznej ucieczki przed lękiem, przed śmiercią. Prawdopodobnie wynika taki stan rzeczy z chorej ideologii sączonej nam od tysiącleci, że każdy nasz krok, słowo, uczynek, myśl nawet(!) jest pod czujnym nadzorem i obwarowany surowymi ograniczeniami oraz karą niewspółmiernie bolesną po śmierci i sądzie ostatecznym. Po takiej zaprawie naturalnie boimy się naszego kresu – bo któż jest bez winy?

 

Kiedyś miałem taki krótki wgląd w tamte relacje i powiem wam, że nie było tam niczego oprócz AKCEPTACJI (specjalnie napisałem kapitalikami bo ta akceptacja była tak wszechogarniająca). Po tym doświadczeniu dla mnie tam nie ma żadnej winy, a więc nie ma kary – jest akceptacja i jest miłość.

 

Jednak śmierć do tej pory drwiła sobie z moich umysłowych konstrukcji, napawając mnie lękiem przed nieznanym. Dopiero kiedy przyjąłem jej nieuchronność, pojawiła się jako nieodzowna część życia. Dopiero teraz powoli mogę przyjąć to co ŻYCIE do mnie przynosi, czy to będzie jego koniec, czy też prawdziwy rozkwit.

 

Ponieważ czas mamy stosowny, napiszę coś o przodkach którzy odeszli.

Wraz z pojęciem życia, naszej egzystencji na Ziemi, pojawia kwestia sensu naszego istnienia. Jest wiele teorii na ten temat, najczęściej powiązanych z istniejącymi wierzeniami i religiami i nie mam zamiaru z nimi konkurować – zwyczajnie mam własną teorię – kto chce niech czyta.

 

Wiele religii opiera swój przekaz o dogmat rozwoju duszy. Czy to w czasie jednego życia, czy też na drodze wielu wcieleń dusza zbliża się do Boga swoją świadomością, aż w pewnym momencie ulatuje z ziemskiego padołu – doskonała. Przeciwko takiemu widzeniu sensu istnienia, świadczy jedna dość błaha w sumie przesłanka – czas, a właściwie jego brak po duchowej stronie rzeczywistości. Skoro nie ma tam czasu i wszystko jest teraz, to nie ma sensu pojęcie rozwoju, bo rozwój jest nierozerwalnie połączony z czasem. Zatem dusza się nie rozwija – jest doskonała w swojej naturze (chyba Budda coś takiego głosił – że wszyscy są już Buddami – tylko trzeba to odkryć).

 

Zatem dusza się nie rozwija – dusza jest ( co też doskonale potwierdza moje spotkanie z AKCEPTACJĄ) – czyżbyśmy zatem mieli do czynienia z jakąś stagnacją- przekładaniem pustego w próżne?

 

Z drugiej strony mam nieodparte wrażenie że ludzkość w swojej świadomości własnego istnienia, istoty życia i wartości drugiego człowieka, a nawet każdego stworzenia dokonała wielkiego rozwoju. Czytając powieści, pamiętniki z ubiegłych wieków widzę jak toporne i uproszczone było ich widzenie świata. Nawet najwięksi myśliciele tamtych lat i elita intelektualna uważała że dzikusów można eksploatować aż do śmierci, że kobieta nic nie wnosi do życia poza rodzeniem, sprzątaniem i gotowaniem, a bóg bawi się z ludźmi kijem i marchewką.

 

Każdy z nas na drodze swojego życia bardzo stara się to życie jakoś ulepszyć, jeden rozwiąże problem nękający jego rodzinę od pokoleń i już następne pokolenia w jego rodzinie będą od tego ciężaru wolne. Inny wymyśli przepis na pyszny jabłecznik, który zawsze będzie wywoływał słodkie upojenie na podniebieniu, a jeszcze ktoś poprowadzi cały kraj ku pomyślności. Będą też tacy co tylko przemkną bez echa – całkiem jak w tej przypowieści o talentach. Jednak kiedy zbierzemy nasze indywidualne wysiłki do kupy, nagle oczywistym staje się postęp całej ludzkości w dochodzeniu swoją świadomością zbiorową do Boga. Każdy z nas uczestniczy w tym zadaniu – podobno na ochotnika ;)

 

Jesteśmy sumą wysiłków naszych przodków i sami dokładamy do tego jeden lub dwa kamyki – dla następnych pokoleń. Taki widzę sens naszej egzystencji.

 

Żeby to wszystko się kręciło, śmierć musi stać na swoim posterunku, ściśle złączona z życiem. Kiedy wyłączamy śmierć ze scenariusza, prawdziwe życie też się nie pojawi.